Tak sobie pomyślałam, że napiszę jeszcze jednego krótkiego posta dziś. Może dlatego, by dodać sobie otuchy, odwagi i siły. I by była to dla mnie samej taka obietnica.
Nie spocznę dopóki nie dowiem się, co jest przyczyną mojego schorzenia - nietolerancji nawet najmniejszej śladowej ilości jakiejkolwiek chemii wokół mnie. Choćby to miała być ostatnia rzecz jaką w życiu zrobię. Ta choroba za bardzo zmieniła moje życie. Sprawiła, że z tego dawnego nic nie zostało. Ani okruszek. Że żyję w izolacji jak pustelnik. Że nie potrafię się tak naprawdę przez to niczym cieszyć choć robię dobrą minę do złej gry. Że czasem naprawdę już bardzo ciężko znieść mi to zamknięcie, odizolowanie od ludzi i normalnego świata, wykrzesać z siebie trochę nieudawanego optymizmu. Że to schorzenie zabrało mi wszystko, przede wszystkim wolność, od 9 już lat czuję się jakbym żyła w klatce. Bo taka jest rzeczywistość. Dlatego choć próbuję się pogodzić z tym, co mi się przydarzyło i po prostu to zaakceptować to zwyczajnie nie potrafię. To jakiś dzień świra. Codziennie zasypiam z marzeniem, że to wszystko jest tylko snem i kiedy się obudzę, wszystko będzie jak dawniej. Normalnie. Powrócę do świata, do życia. Tak wiele straciłam przez tę chorobę. Miałam tak wiele jak się okazuje, ale wcześniej nie potrafiłam tego niestety dostrzec. Żyłam w ciągłym pędzie, nastawiona na sukces, w pogoni za tak naprawdę nie wiem już czym. To była dla mnie bardzo ważna lekcja.
Nie wiem czy jeszcze kiedyś cokolwiek będzie jak dawniej. Ale obiecuję sobie, że zrobię wszystko, by dotrzeć do źródła mojego problemu, żeby móc znaleźć rozwiązanie (a przynajmniej spróbować), a nie poruszać się wciąż na ślepo.