Witajcie, Kochani.
Tak sobie pomyślałam, że już dawno nie dawałam Wam znać, co tam u mnie słychać, biorąc pod uwagę moje schorzenie, zwane Wieloczynnikową Nadwrażliwością Chemiczną (Multiple Chemical Sensitivity).
Życie z nim wymaga ode mnie sporo wyrzeczeń, ponieważ żyję w znacznej izolacji od ludzi i normalnego świata, gdyż mój organizm nie toleruje perfum, standardowych kosmetyków, środków czystości, środków piorących, myjących, farb, lakierów i innych rzeczy, które zwykle ludziom nie szkodzą, a u mnie wywołują szereg nieprzyjemnych dolegliwości. A to przecież w obecnych czasach jest niemal wszędzie...
No więc żyję tak sobie od ponad 10 lat, jak na wariackich papierach, po swojemu, w odosobnieniu i po swojemu.
Ale, ale... czy nasilenie moich dolegliwości jest takie samo przez cały czas, czy jednak może coś się zmienia?
Niewielki, bo niewielki, ale jest progres! Nadal nie toleruję wielu substancji, jednak mam wrażenie, że dolegliwości w kontakcie z nimi są jakby mniejsze. Przede wszystkim zmniejszyły się duszności, a to dokucza mi w kontakcie z chemią najbardziej.
Wiecie, że ja przez prawie 10 lat nie byłam w żadnej knajpie, restauracji? A teraz czasem bywam! Nie w każdej, ale jednak bywam.
W dalszym ciągu nie używam normalnych kosmetyków, nie jeżdżę środkami komunikacji miejskiej, rzadko spotykam się z kimkolwiek (bo ludzie mają na sobie zapachy kosmetyków, perfum, proszków do prania, różnych płynów zmiękczających itd.) nie bywam w sklepach, aptekach, kościołach i generalnie w zamkniętych pomieszczeniach, gdzie czuje się chemię (choćby od ludzi), ale jestem w stanie przejechać się na przykład przez około 30 minut nowym samochodem, który jednak bardzo tą chemią pachnie.
Mówi się, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. A ja dopowiedziałabym jeszcze, że punkt siedzenia zależy też jednocześnie od punktu widzenia. Bo tak naprawdę to niewiele się zmieniło w zakresie mojej tolerancji chemii. A jednak zaczęłam się mniej załamywać moimi ograniczeniami, nie są one w moich oczach tak wielkie i kompletnie nie do przeskoczenia jak dawniej. I staram się je jakoś obchodzić. Kombinować, by choć w jakiejś części żyć w miarę normalnie. Można widzieć szklankę do połowy pustą, albo pełną. Mam wybór, to znaczy albo będę się użalać nad sobą i tak będą mijać kolejne lata, albo postaram się żyć jak najlepiej mimo wszystko, poprawić swój komfort życia na tyle, na ile to tylko możliwe.
A co spowodowało we mnie tę zmianę? Nie ukrywam, że sama bym tego nie dokonała. Pomógł mi ktoś bliski, kto jest dla mnie motywacją, by mimo choroby coś robić, pokonywać swoje ograniczenia, cieszyć się życiem.
Wiecie, że jak ja rok temu wyszłam do knajpy po raz pierwszy od ładnych kilku lat, to tak się bałam, że gdy wchodziłam z tym moim Ktosiem, trzymałam go mocno za rękę, bojąc się jak małe dziecko??? Wieloletnia izolacja robi swoje. Było to dla mnie tak niesamowite przeżycie, że do tej pory doskonale to wyjście pamiętam. I każde wyjście jest dla mnie obecnie dużą atrakcją, wielką radością.
Generalnie kiedy zachorowałam, zaczęłam bardzo doceniać wszelkie drobnostki, na które wcześniej zupełnie nie zwracałam uwagi.
I tego Wam Kochani życzę - cieszcie się codziennymi, małymi rzeczami, bo gdy ich nagle zaczyna brakować, to okazuje się, że były czymś wielkim i wspaniałym.
Miłego weekendu!
Grafika pochodzi ze strony: